Zajechaliśmy do Kiszyniowa o 19.55. Mieliśmy pięć minut, żeby złapać ostatni autobus do wioski Andrei. Było to wręcz niemożliwe, bo ten przystanek znajdował się na kompletnie innej ulicy. Na szczęście wciąż w centrum. Nie zdążyliśmy na czas. Jednak po chwili ujrzeliśmy go jak wyjeżdża zza zakrętu. Andrei - Mołdawianin, powiedział, że to się nie zdarza.
W autobusie leciało dużo rumuńskiej muzyki, a także rosyjskiej. Zero zagranicznych. Andrei mieszka 20 parę kilometrów od Kiszyniowa. W mieścinie tej ulice nie są oświetlone... ale za to gwiazdy piękne! Jeszcze nigdy nie widziałam tak rozgwieżdżonego nieba.
Andrei z mamą przywitali nas królewską kolacją. Barszczyk czerwony(w smaku jak nasz domowy), jakieś mięso, grzybki z Włoch wraz z marynowaną z nimi rybą i ser! Tak, tak... ser w tych stronach do bardzo ważna rzecz. Biały słony. Różne rodzaje. Na to poświęcę oddzielny wątek.
Andrei zaprowadził nas do swojej piwnicy. Ach! Co to była za piwnica! Wino własnej roboty, różne przetwory... wszystko też poustawiane specjalnie by mieniło się różnokolorowymi barwami. Wrażenie niesamowite. Czekam aż mi prześle zdjęcie, bo nie zdążyłyśmy zrobić(wiecie jak to jest odkładało się, odkładało i w końcu...) Nalałyśmy wina i wzięłyśmy kompocik by powrócić do dalszego biesiadowania.
Spędziłyśmy u niego dwie noce... rano wychodziłyśmy by zwiedzać Kiszyniów. Chciałyśmy zwiedzić jeszcze okolice. Szczególnie znaną z turystycznych wyborów winnicę Cricova. Chciałyśmy pojechać do Naddniestrza oraz ja jeszcze chciałam do Gaugazji. Niestety. Nie udało się zrealizować wszystkiego.
OGON! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz